wtorek, 10 grudnia 2013

Lustra Wyobraźni



ostatni obraz po nim to widok dziecinnie małej pięty
którą połyka żarłoczne morze
W górze ojciec wykrzykuje imię
które nie należy ani do szyi ani do głowy
tylko do wspomnienia

                                                                                                      Zbigniew Herbert



W historii literatury, świadomej nieświadomości wszystkich ludzi, pozostają postacie nieśmiertelne, dla których śmierć była dopiero początkiem. Są wieszcze, docenieni po śmierci oraz ludzie cenieni za samą śmierć. Jednak kto by przypuszczał, że w amoku upływu czasu i nowoczesności przepadnie jedyna prawdziwa religia.
- Gdzie jesteś, Ikarze? Gdzie jesteś?! – roznosił się błagalny głos po Polach Elizejskich. Trudno mówić w krainie śmierci o czasie, bowiem takowy nie płynie. Trwa jedna, wieczna chwila, która niczego nie zmienia. Bezczas. I właśnie przez tę chwilę roznosiły się krzyki umęczonego życiem ojca, poszukującego jedynej nadziei - spokoju.  Gdzieniegdzie zadrżała asfodela, najczystsza ironia zesłana od bogów.
- Gdzie jesteś? Gdzie jesteś? – zapętlało się, gubiąc powoli znaczenie.
- Patrzcie na Ojca Szaleńca, co próbę Lete[1] przełamał!  – poczęły krzyczeć dusze, zaciekawione obecnością Dedala w Elizjum. Wnet jeden przełamał te szepty, niegodne herosów, a był nim sam Kronos , o postaci dziecka:
- Co robisz, Dedalu w Krainie Spokoju? Jak, napiwszy się wody zapomnienia z rzeki Lete, możesz wciąż pragnąć ujrzeć syna? Który z bogów przywrócił Ci pamięć? Powiedz, a daruje Ci Twe marne bytowanie!  Powiedz, a wyjawię Ci miejsce pobytu Twego syna! – wykrzykiwał bóg, przeobrażając się w postać tytana. Cóż jednak mógł zrobić biedny Dedal? Umęczony podróżą i życiem, zbierał w sobie siły, by stawić czoła Kronosowi.
 - Nie bóstwo mi pomogło, Pożeraczu Dzieci[2]. A prawdziwa siła, która mnie prowadzi. Magia, której nie jesteś w stanie pojąć. Magia, dzięki której nie jesteś w stanie mi zagrozić. Jest to szczególna więź łącząca kochającego ojca z synem. To dzięki niej stoję przed Tobą, jak równy z równym, podążając za uczuciem, którego nie jesteś w stanie pojąć  – wykrzyczał Dedal resztkami sił, ledwie słaniając się na nogach.
Zamilkły pola, zamilkła Ziemia i Gaja. Cały świat, cała historia, teraźniejszość i przyszłość były skupione teraz na Kronosie, którego wyraz twarzy niczego nie zdradzał. Wszystkie dusze, a nawet bogowie, zrywając się od codziennej rutyny, skupili się na wydarzeniach, mających miejsce w Elizjum. Nie doczekali się oni jednak potępienia Dedala - ani wiecznego przekleństwa, ani tułaczki. Nie doczekali się najmniejszej kary na zrozpaczonym Ojcu. Kronos zniknął, pozostawiając po sobie burzę, która nigdy wcześniej nie miała miejsca na Polach Elizejskich. Burzę, która już nigdy nie została przerwana, rozciągając się przez  świętą wieczność.
            Tymczasem w Tartarze swe męki przeżywał młodociany topielec, uwięziony na zawsze pod wodą. Raz po raz udawało mu się zerwać, podążając w górę, ku powierzchni. Nic jednak bardziej mylnego! Ledwie dał popis odwagi i siły, kiedy próbując zaczerpnąć powietrza - dusił się, na nowo lądując na dnie swego przekleństwa. Nieopodal, na przybrzeżny szczyt pchał kamienny głaz Syzyf. Mało kto wie, że jemu jako jedynemu dotychczas udało się zbiec podstępem z Tartaru – by wrócić tam ponownie, na wieczne potępienie. Nie było w tym jednak przypadku, a następstwa wydarzeń tego spotkania, zaowocują zupełnie nowym rozdziałem w mitologii greckiej.
O ile pośmiertna wieczność, wciąż brzmiała brakiem upływu czasu, o tyle na tętniącej życiem Ziemi czas biegł swym własnym torem. Mijały pokoje i wojny. Mijały kolejne istnienia, zapatrzone w myśl o rajskim Edenie. Nikt już teraz nie spodziewał się spotkać Charona na swej drodze. Nikt już nie dzierżył obola w swych dłoniach, a Cerber już dawno padł z głodu. Istny chaos w drodze ku wieczności!  Bowiem, kto spodziewał się stania w olbrzymiej kolejce do brzegu Styksu? Kto spodziewał się, że ,,dawne” wierzenia Greków to te jedyne i właściwe? Nikt nie był na to gotowy. Jedni śmiałkowie, próbowali przepłynąć Styks wpław samemu. Inni – budowali drogę z ciał odnalezionych pod topolą. Cóż jednak z tego, skoro nie przynosiło to rezultatów? Jedyną nadzieją na przepłynięcie Styksu, nie mając potrzebnej monety, była jedynie lepsza oferta, karta przetargowa. A cóż mogły oferować pośmiertne dusze, jak nie siebie same? Niektóre znudzone staniem w kolejce, oczekiwaniem na coś bliżej nieokreślonego, wolały oddać się w ręce Charona. Ich los jest nieokreślony, jednakże ufając późniejszym pieśniom można dojść do wniosku, że zwyczajnie znikały. Ani po ciele, ani po duszy nie zostawał najmniejszy ślad. A czyż nie ma gorszej kary od zapomnienia? Jedyną formą rozrywki, która towarzyszyła umarłym była gra w kości. Bynajmniej nie chodzi mi o ziemską gierkę, polegającą na rzucaniu kostką do gry. Gra w kości była czymś całkowicie odrębnym. Fale Styksu regularnie wypychały na brzeg ludzkie szczątki, kości – było to główne źródło rozrywki. Dusze zbierały się nad brzegiem, obserwując falę. Cała gra polegała na typowaniu ile i jakich kości pojawi się na brzegu z kolejną falą. Powstaje wam pewnie w głowie pytanie: o cóż oni grali? Odpowiedź jest banalnie prosta – o nic. Służyło to jedynie zabijaniu wiecznej chwili, o ile ktokolwiek po śmierci miał jeszcze ochotę na cokolwiek. Przekrzykiwali się filozofie różnych epok…
- Dwa odbicia idei czaszki oraz jedno odbicie idei kości ogonowej! – wykrzykiwał Platon.
- Cóż to za bzdury i brednie, Platonie! Dajmanion wyraźnie wskazuje na cztery kości strzałkowe i parę dłoni! – z pewnością i łatwością, właściwą mistrzowi mówiącemu do ucznia, odnosił się Sokrates.
- Starożytni to jednak na niczym się nie znają! Tu potrzebna jest redukcja, indukcja, epoche, spojrzenie na noumen, a nie fenomen! – pokpiwali sobie XX-wieczni fenomenolodzy.
- To wszystko na nic. To wszystko bez sensu. – podsumowywał każdą dysputę, towarzyszącą grze w kości, Artur Schopenhauer. 
            Nieopodal nich, zwykł przesiadywać Julek Słowacki. On jako jedyny w całym tym tłumie nie nudził się wcale, a wcale. Jak bowiem można się nudzić, obserwując całość tych zjawisk? Widywał plejadę królów, naukowców, pisarzy, morderców, kupców, szewców, cesarzy, filozofów, nauczycieli, debili i ćwierćinteligentów! Wszyscy sprowadzeni do jednej, równej formy. W tym samym miejscu, kolejce – bez żadnego wyjścia. Juluś siadywał pod drzewem (gdzie zawsze nikogo innego nie było) i z pośmiertnej niemocy pisarskiej (typowej na wybrzeżach Styksu) powielał w pamięci dawno spisane już zdania. Śmiał się z własnego niedowiarstwa, że wszystko ma się jednak inaczej. Echem odbijało się w jego głowie jedno zdanie: Trzeba mi nowych skrzydeł, nowych dróg potrzeba.[3]
            Dedal ocknął się, z niedowierzaniem otwierając oczy. Sam nie spodziewał się, że takie wystąpienie ujdzie mu na sucho. A na to wyglądało. Nie był jednak szczęśliwy, ani spokojny. Jak bowiem miał teraz odnaleźć swe dziecko?
- Podejdź Dedalu, strudzony konstruktorze. Podejdź Dedalu, a poznasz prawdę. – nawoływał głos znikąd. Dedal rozglądał się, lecz nikogo nie dostrzegł. Po chwili rozciągniętej w bezczasie głos ucichł, zamieniając się jedynie w smutne wspomnienie. Miał świadomość, że po tej stronie Styksu są trzy krainy: Elizjum, Ereb i Tartar, a Ikar musiał znajdować się w jednej z nich! Po swoim ostatnim wystąpieniu domyślał się, że Pola Elizejskie może wykluczyć. Teraz głównym problemem, jaki stał przed nim, było odkrycie sposobu dotarcia do którejś z pozostałych krain. Wędrował zatem przed siebie za rozbrzmiewającym dźwiękiem lir, poszukując rady wśród spokojnych dusz, zamieszkałych w Elizjum. Nie mógł jednak liczyć na ich pomoc. To przez niego rozpętała się wieczna burza, mącąca spokój tej krainy. Po trzynastej nieudanej próbie konwersacji, Dedal znów usłyszał ten sam, kojący głos:
- Podejdź Dedalu, strudzony konstruktorze. Podejdź Dedalu, a poznasz prawdę.
- Kto woła me imię? Kto litością obdarzyć mnie pragnie? Pomóż mi, błagam! A postawię budowle ku Twej chwale, jakiej ludzie, ani bogowie jeszcze nie widzieli! Kreteński labirynt oraz pomniki to dzieła mych rąk! A to jedynie zalążek tego, co mogę oferować! Pragnę jedynie odnaleźć swe dziecko!
- Jam jest Ogniskiem Domowym, opiekunką rodzin i dzieci! Jam jest Hestia, której nie trzeba wznosić niestałych budynków, co czas je rozleci. Dbam jedynie o to, co wieczne. A wieczna jest tylko miłość, łącząca rodziców z dzieckiem, reszta to tylko powietrze. To właśnie dlatego pokonałeś próbę Lete i dlatego pragnę Ci pomóc. Albowiem Twoje chęci szczere i prawe – nic im dopomóc. Muszę Cię jednak ostrzec, że po odnalezieniu syna nie czeka Cię spokój, ani wytchnienie. Chwalebny Lew – Wężem się okaże, czyś gotów poddać się tej karze?
- Hestio! Nie boję się cierpień, nie straszne mi katusze! Wskaż drogę do dziecka – uratuj mą duszę!
- Twój syn, Dedalu, wieczną karę znosi w czeluściach Tartaru! Uwięziony w wodzie, nad którą powietrza nie ma, wciąż tonie, upada – nie zazna już nieba. Jedyny ratunek, który możesz mu przynieść, to na szczyt Syzyfowej Góry go wynieść. Tam zdobędzie tlen dla swej duszy, lecz Ty Dedalu  nie unikniesz katuszy! 
- Jam świadom tej kary, świadom jest brzemienia, które skaże mą duszę na wieczne cierpienia!
- Dobrze, niechaj się stanie! Nad brzegiem wody Twa noga postanie. Teraz odpocznij, w lirę się wsłuchuj. Gdy ta ucichnie, dźwięków Tartaru nasłuchuj.

            Charona spotykały coraz to ciekawsze propozycje. Dawni królowie, nie do końca świadomi swej małości, oferowali swe państwa i księstwa, które w większości już nie istniały. Muzycy pragnęli oddać swój talent, który pozostawał już jedynie wspomnieniem. Znalazło się kilku fałszerzy z Polski, którzy z materiałów znalezionych na brzegu stworzyli niemalże idealne kopie oboli. Na nic się to jednak nie zdawało. Szczególnie po dawnej wpadce, kiedy Orfeusz omamił go swoją muzyką. Odnosiło się już wrażenie, jakoby nikt nie był w stanie przekonać Przewoźnika do podróży na drugą stronę. Tymczasem znalazł się jeden śmiałek, który już z daleka począł nawoływać Charona w dziwnym języku. Zwykle ten pozostawał niewzruszony na tego typu występki, jednakże tym razem podniósł swą głowę i spojrzał z niedowierzaniem. Dreptał ku niemu niski człowieczek, dzierżący w ręce całą garść oboli. Jego głowę zdobił bardzo szeroki kapelusz, nachodzący na twarz. Poruszał się w butach z których wystawały drobne skrzydełka, zbyt małe i słabe, by mogły wznieść go ku górze. Mimo drobnej postury, biła od niego swego rodzaju aura potęgi, boskości. Z tłumu usłyszeć się dało kasztelana Borejkę[4], który nawet pośmiertnie sprawiał wrażenie pijanego, krzyczącego:
- Toż to jakiś skrzat lub krasnal!
Rozniósł się wnet jakiś hałas i po kasztelanie Borejce nie zostało ani śladu. Tajemnicza postać zaczęła budzić wśród zebranych przerażenie i wzmagać coraz to większą ciekawość. Wszelakie wątpliwości rozwiał Charon:
- Witaj Hermesie, bogu kupców i złodziei! Czego szukasz nad tym brzegiem – chyba nie nadziei?
- Nadzieję dzierżę w swej dłoni, a jest nią garść srebrnych oboli! Znudzony jestem wieczną wędrówką, wpadłem przepłynąć się łódką! Chyba nie masz mi za złe Charonie, jeśli zabiorę kogoś na drugą stronę? Wybór ogromny jest, ciekawy! Kogo zabiorę w poczet wyprawy? Może myślicieli, najtęższe umysły doczesnego świata? Cóż mi jednak po nich, skoro po tej stronie figle umysł im płata? A może księży, popów, biskupów i papieży, co całość życia stracili na odmawianiu pacierzy? Wybór wszak ogromny, problemów mi garść sprawi! Kto z was podoła, kto mnie zaciekawi?
Od tej pory poza kolejką do Charona i skupiskiem dusz niezainteresowanych powstała, niewiadomo kiedy, druga kolejka – do Hermesa. Rozciągała się w nieskończoność. Jednakże zmieniło się to po rozmowie Hermesa z pierwszym śmiałkiem. Za życia był on samotnym murarzem kolekcjonującym znaczki. Zaproponował bogowi, że w trakcie podróży opowie mu o swojej kolekcji. Następstwem tego był znajomy już hałas. Murarz zniknął, stając się jedynie ulotnym wspomnieniem. Zdenerwowane bóstwo, dając się ponieść emocjom, wykrzyczało:
- Toż to żarty są i kpiny! Cierpieć będziecie swe winy! Chciałem dać wam szansę i nadzieje na swych losów wybawienie! Wy pomocą mą gardzicie? Ofertami swymi kpicie? Dobrze, niech się stanie! Jeszcze wzywać będziecie: Panie mój! O Panie! Takie człowieczeństwo hojne? Ja wam tu urządzę wojnę!
Po czym cisnął obolami w górę i zniknął. Część z nich wpadła do Styksu, a cała reszta porozlatywała się na różne strony. Chaos, zamęt, pośmiertna walka w drodze ku zaznaniu spokoju! Tłumy rzucały się na obole, wydzierając je sobie z dłoni. Niektórzy połykali je od razu po złapaniu, zapominając, że układ wydalniczy nie działa po śmierci. Istne apogeum rozpaczy! Jeden zbłąkany obol poleciał niezauważony w stronę wymarłych drzew. Takiego zamieszania nad brzegami Styksu jeszcze nie było! Żaden z umarłych nie miał nic do stracenia. Bo cóż poza wiecznym istnieniem bez większego sensu mogli stracić? Jedyna szansa w obolach, które były na wyciągnięcie ręki! Jaki jest finał tych wydarzeń? Z tych olbrzymich batalii, zatargów i sporów nie wyniknęło nic dobrego! Finalnie wszystkie obole zostały pożarte lub wylądowały w Styksie – stając się bezużyteczne. Wszystkie z wyjątkiem jednego, zbłąkanego wśród drzew, o którym nikt nie wiedział. Po tych wydarzeniach o ponad 1894% wzrosła liczba pośmiertnych samobójstw w otchłaniach rzeki, co wzmogło wśród umarłych zainteresowanie grą w kości i spowodowało powstanie nowego rekordu! Jedna z fal wyrzuciła na brzeg aż 69 kości różnego typu!
            Julek Słowacki popadł już w pewną monotonię i schematyzm. O ile wciąż potrafił czerpać radość z obserwacji, o tyle ostatnie wydarzenia bardzo go smuciły. Z resztą po zamieszaniu wokół oboli, melancholijny nastrój udzielił się wszystkim. Poeta spacerował wzdłuż brzegu, przypominając sobie strofy swych dawnych dzieł. Zdarzało się czasem tak, że jedna strofa wyjątkowo wpasowywała się w jego samopoczucie. Wówczas przez cały spacer, ten jeden wybrany fragment, mącił mu świadomość. Tak było i tym razem.
Żyłem z wami, cierpiałem i płakałem z wami,
Nigdy mi, kto szlachetny, nie był obojętny,
Dziś was rzucam i dalej idę w cień - z duchami -
A jak gdyby tu szczęście było - idę smętny.[5]

Kto by pomyślał, że będzie miał okazję wypowiadać te słowa po swojej śmierci… Juliusz doszedł do stałego punktu swej pośmiertnej rutyny i usiadł pod drzewem, obserwując grę w kości. Tym razem jego uwagę przykuł wysoki, chudy mężczyzna nawołujący do scientyzmu. Co ciekawe, zgromadził wokół siebie całkiem dorodne zbiorowisko. Tłumaczył on, że kraina śmierci to jedynie wielka halucynacja lub iluzja. Dodatkowo wypowiadał się również na temat egzystencji czy też epistemologii: życie to forma istnienia białka, a świat realny jest poznawalny[6]. Wydaje się być nierozważnym prawienie takowych poglądów w towarzystwie nieskończonej liczby umarłych, Charona i po spotkaniu samego boga Hermesa. Mimo tego, skupiał on wokół siebie coraz to większe zainteresowanie i poparcie. Jak widać ludzka upartość i głupota nie mają swych granic nawet po śmierci. Nagle uwagę Julka skupiło coś, co spadło z drzewa parę kroków od niego. Było to pierwszy raz, kiedy siedząc pod drzewem – coś z niego spadło. Było to coś bardzo małego i błyszczącego… srebrna moneta! Poeta rozejrzał się dokoła, czy aby nikt jej nie zauważył. Niedowierzanie walczyło z radością! Stał przed nim jeszcze jeden wielki problem. Jak wejść do łodzi Charona niezauważonym? Metoda, która wpadła mu do głowy była chyba najprostszą z możliwych.
- Wysłuchajcie mnie, Towarzysze Niedoli! Przetrzymywani tu, wbrew własnej woli. Widziałem kilka monet  tam daleko! Nie chcecie odkryć tej tajemnicy wieko? Po tym jak Hermes zniknął – one się ostały! Kto pragnie wolności, kto jest taki śmiały? Ostatnia nadzieja na uratowanie czeka – tam daleko w pustkowiach, gdzie nie dociera rzeka! – wykrzyczał Słowacki z błyskiem geniusza-szaleńca w oczach. Dwa razy powtarzać nie trzeba było! Ruszyły tłumy bez namysłu we wskazanym kierunku. W tym całym zamieszaniu do łodzi wpada Julek, dzierżąc w dłoni obola. Nic nie mówi tylko ukazuje Przewoźnikowi monetę. Charon rozumie o co chodzi i odbija wiosłem od brzegu. Wypływają niemal niezauważenie… Smutnym wzrokiem, schowanym za okularami, żegna poetę Ginsberg Allen, podszeptując pod nosem:
przerażony własną nieśmiertelnością, przerażony tą nieskończonością, o
którą gram w kości i którą puszczam w niepamięć,
odejdź Poeto zamilknij zjedz swoje słowo a cudze usta wypróbuj w swoim
uchu.[7]
Przez pierwszą połowę podróży Juluś nie zaznał spokoju. Wciąż rozglądał się na boki, jak gdyby zaraz coś miało się nie udać. To wszystko działo się zbyt szybko! Naprawdę poszło aż tak łatwo? Im płynęło się dalej, tym bardziej Styks był mętny. Wpatrując się w niego można było zobaczyć plejadę kości, przykrywających powierzchnię. Bił od tafli pewien smutek, złość, negatywna energia. To pewnie dlatego zwykło się ją nazywać wodą nienawiści. Podróż w swej wiecznej chwili była naprawdę długa i nużąca. Szczególnie, że dokoła nie było już innych umarłych, grających w kości lub prawiących na różne tematy. Wszechobecna pustka, potęgowała wrażenie, jak gdyby ta podróż nigdy nie miała się skończyć. Z całą sytuacją współgrał fragment hymnu Słowackiego, brzmiący echem w zakamarkach jego umysłu: Dzisiaj, na wielkim morzu obłąkany, Sto mil od brzegu i sto mil przed brzegiem[8] Raz na jakiś czas łódź przebijała się przez dziwną mgłę od której bił przeraźliwy chłód. Aż nagle w jednym skupisku mgieł dało się odczuć charakterystyczne szarpnięcie, któremu towarzyszył hałas dobijania do brzegu.
- To już koniec tej podróży! Słychać elizejskie dźwięki burzy! – tymi słowami Charon pożegnał Słowackiego, by zniknąć w obłokach mgły.
            Gdy lira ucichła, Dedal otworzył oczy. Znajdował się u wybrzeży lądu, gdzie rzekomo powinien znajdować się jego syn. Woda w niektórych miejscach skuta była lodem, pomimo tego, że na powierzchni było gorąco. Nie było widać żadnych oznak życia, ani wzburzeń tafli wody. Gdzieś tam znajdował się jego syn, gdzieś tam ponosił wieczne cierpienia. Konstruktor obszedł jezioro trzy razy, wypatrując jakiegoś znaku od syna. Na nic się to jednak nie zdało. Postanowił wejść na pobliski szczyt i z góry wpatrywać się w wodę. Kiedy począł się nań wspinać, zauważył strudzonego mężczyznę pchającego głaz na górę. Był to Syzyf, cierpiący karę za zdradę. O ile raz udało mu się uciec, o tyle ponownie wtrącony do Tartaru, wciąż wnosi kamień na szczyt. Wahał się chwilę, po czym podjął rozmowę:
- Witaj, nazywam się Dedal i po swego syna przybyłem. Nie mogłem go znaleźć, lecz Ciebie wypatrzyłem. Dasz mi wskazówkę, może go widziałeś, gdy głaz na łysy szczyt dźwigałeś?
- Znam Twą historię, Twoje losy całe. Przybyłeś tutaj po to, co ocalałe. Czasem widzę syna twego, wciąż silnego i swego pewnego! Jednak za każdym razem na dno znów upada. Smutna to historia: oj biada, oj biada. Czy jest jeszcze nadzieja? Jest, lecz słaba jak memeja. Zastąpić mnie musisz w mojej pracy wiecznej. Wówczas ja ocalę Ikara – czyż tego nie chcesz?
- Czy to jedyna szansa, jedyna nadzieja? Jedyna możliwość, jego wybawienia?
- Ależ tak Dedalu, wielki konstruktorze! Spotkałeś mnie na swej drodze, o właściwej porze. Decyzję podejmij, nie wahaj się wcale. W zamian za ratunek, dziecię Twe ocalę. 
- Niechaj i tak będzie, niechaj się stanie! Złapię za głaz, na Twoje wezwanie! – wykrzyczał Dedal, poniesiony emocjami i myślą o wyzwoleniu syna. Tego co stało się potem, biedny ojciec w życiu by się nie spodziewał. Po dokonaniu zamiany, Syzyf usiadł na chwilę z boku i począł nawoływać ku górze Kronosa:
- Wielki Kronosie! O łaskawy Panie! Uwięziłem Dedala, usłysz me wołanie! Pogardą się ku Tobie odnosił, teraz przez wieczność głaz na szczyt będzie wnosił!
Ledwo wypowiedział ostatni wyraz, a pojawiła się przed nim sylwetka tytana, którą przybrał najmłodszy syn Uranosa. Kronos z podniesioną głową zaśmiał się w eter, a jego śmiech rozniósł się po całym Hadesie. Wstrzymując się od śmiechu, wolał do Dedala:
- Tyś próżny i pyszny, bez szacunku do boga! Spotka Cię teraz męczarni trwoga! Pchać będziesz głaz, cierpiał winy swoje! Razem z synem – cierpieć będziecie oboje!
Dedal nie powiedział ani słowa, smutek go ogarnął i przepłynął przez szczątki jego duszy. Przypomniał sobie ostrzeżenie Hestii, które zignorował. Nie miał jednak siły na większe rozmyślania. Pchał przed sobą wielki głaz na sam szczyt góry, by ponawiać to przez jedną, wielką wieczność. Sytuacja ta trwała i trwała, jak gdyby w nieskończoność, zapętlając się jak dźwięk z popsutej katarynki. Aż w końcu pewnego razu, gdy Dedal zbliżał się do okolic szczytu – usłyszał dźwięk zmąconej wody. Spojrzał w jej stronę i ujrzał twarz swego syna, próbującego złapać dech w piersiach. Bezskutecznie. W momencie, kiedy Ikar ponownie spadał na dno, kamień stoczył się wraz z Dedalem.
            Wydawać się by mogło, że to smutny koniec. Jednak w tej jednej chwili ujrzenia syna, Dedalem zawładnęła radość. Przeżywał z synem wieczne cierpienia, ale w pobliżu siebie. I raz na kilkadziesiąt prób wciągnięcia skały na samą górę – miał okazję zobaczyć swojego jedynego syna. Wówczas żadne kary i cierpienia nie miały znaczenia. Najważniejsze było tylko to, że go zobaczył. A echo tych wydarzeń roznosiło się w dal przez pośmiertną wieczność, ogarniającą Hades.

            W tym samym czasie, na powierzchni Ziemi, John Doe spalał kolejnego papierosa obserwując dym, ulatniający się z komina pobliskiej fabryki. W tej chwili nie istnieli dla niego żadni bogowie, polityka, ani nawet przyszłość. W tej jednej chwili smutku i melancholii mógł uciec od tragicznych wydarzeń, które rozegrały się w jego życiu w zeszłym tygodniu. To chyba ostatni upadek Ikara, jaki pamiętam. Z jego kieszeni wystawał notes, po który sięgnął powolnym ruchem i począł w nim kreślić kolejne słowa…

NAUKRATE

za słodka herbata
za dużo pytań
obiad, kolacja i niezjedzone śniadanie
naczynia pozmywały się same
zgubione rzeczy znajdowane na wierzchu
troska nad troskę
czytanie do zmierzchu
może zjesz jeszcze troszkę?

MAMO

to dopiero początek świadomości,
jak w zakurzonej duszy,
będzie mi Ciebie brakować



JOHN PIEKŁO


[1] Dusza zmarłego po przepłynięciu rzeki Styks w łodzi starca Charona, stawała przed trybunałem trzech sędziów. Tam dusza była sądzona, następnie szła w jedno z trzech miejsc spoczynku wiecznego; m.in. na Elizje. Sprawiedliwi kierowali się na prawo do rzeki zapomnienia – Lete. Napiwszy się z niej wody, zapominali o ziemskim życiu. Dalej czekały już na nie Pola Elizejskie – kraj wiecznego spokoju i pośmiertnej szczęśliwości.
[2] Z małżeństwa z siostrą Reą urodziły się dzieci: Hestia, Demeter, Hera, Hades, Posejdon i Zeus, które Kronos połykał zaraz po urodzeniu, bojąc się spełnienia wyroczni o pozbawieniu go władzy przez syna.
[3] J. Słowacki, Kordian, Quai Voltache, 1834, str. 27
[4] Borejko słynął z kilku-kilkunastodniowych pijatyk. Szczególnie upodobał sobie picie z przedstawicielami duchowieństwa – zakonnikami, którzy słynęli z mocnej głowy. Nie znalazł się jednak taki, który byłby w stanie utrzymać się na nogach po spotkaniu z kasztelanem.
[5] J. Słowacki, Testament mój
[6] Skaldowie - Nie ma szatana (twórcą tekstu piosenki jest Agnieszka Osiecka)
[7] A. Ginsberg – Koniec (wolne tłumaczenie)
[8] J. Słowacki - Hymn (Smutno mi, Boże...)





------------------
Nie wiem, czy jeszcze ktokolwiek zerknie na tego bloga. To zakurzone ,,opowiadanei fantasy" na konkurs.

3 komentarze:

  1. Chciałam, aby moje opowiadanie czytało się w miarę (całkiem) szybko. :) Pisze je dla siebie, ale przekazów będzie w nim dość dużo :) Co do zdań wielokrotnie złożonych, pisze je tak, jak mi się to podoba, co nie zawsze jest i nie zawsze musi być poprawne.W końcu to moja wyobraźnia, mój sposób pisania. Mam nadzieję, że wiesz, o co mi chodzi... Dziękuje za twoją opinie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. John, wróć.

    OdpowiedzUsuń