ostatni obraz po nim to widok dziecinnie małej pięty
którą połyka żarłoczne morze
W górze ojciec wykrzykuje imię
które nie należy ani do szyi ani do głowy
tylko do wspomnienia
Zbigniew Herbert
W historii literatury, świadomej
nieświadomości wszystkich ludzi, pozostają postacie nieśmiertelne, dla których
śmierć była dopiero początkiem. Są wieszcze, docenieni po śmierci oraz ludzie
cenieni za samą śmierć. Jednak kto by przypuszczał, że w amoku upływu czasu i
nowoczesności przepadnie jedyna prawdziwa religia.
- Gdzie jesteś, Ikarze? Gdzie jesteś?! – roznosił się błagalny głos
po Polach Elizejskich. Trudno mówić w krainie śmierci o czasie, bowiem takowy
nie płynie. Trwa jedna, wieczna chwila, która niczego nie zmienia. Bezczas. I
właśnie przez tę chwilę roznosiły się krzyki umęczonego życiem ojca, poszukującego
jedynej nadziei - spokoju. Gdzieniegdzie
zadrżała asfodela, najczystsza ironia zesłana od bogów.
- Gdzie jesteś? Gdzie jesteś? – zapętlało się, gubiąc powoli
znaczenie.
- Patrzcie na Ojca Szaleńca, co próbę Lete[1] przełamał! – poczęły krzyczeć dusze, zaciekawione
obecnością Dedala w Elizjum. Wnet jeden przełamał te szepty, niegodne herosów,
a był nim sam Kronos , o postaci dziecka:
- Co robisz, Dedalu w Krainie Spokoju? Jak, napiwszy się wody
zapomnienia z rzeki Lete, możesz wciąż pragnąć ujrzeć syna? Który z bogów
przywrócił Ci pamięć? Powiedz, a daruje Ci Twe marne bytowanie! Powiedz, a wyjawię Ci miejsce pobytu Twego
syna! – wykrzykiwał bóg, przeobrażając się w postać tytana. Cóż jednak mógł
zrobić biedny Dedal? Umęczony podróżą i życiem, zbierał w sobie siły, by stawić
czoła Kronosowi.
- Nie
bóstwo mi pomogło, Pożeraczu Dzieci[2]. A prawdziwa siła, która mnie prowadzi. Magia, której nie jesteś w stanie pojąć.
Magia, dzięki której nie jesteś w stanie
mi zagrozić. Jest to szczególna więź łącząca kochającego ojca z synem. To dzięki niej stoję przed Tobą, jak równy z
równym, podążając za uczuciem, którego nie jesteś w stanie pojąć – wykrzyczał Dedal resztkami sił, ledwie
słaniając się na nogach.
Zamilkły pola, zamilkła Ziemia i
Gaja. Cały świat, cała historia, teraźniejszość i przyszłość były skupione
teraz na Kronosie, którego wyraz twarzy niczego nie zdradzał. Wszystkie dusze,
a nawet bogowie, zrywając się od codziennej rutyny, skupili się na
wydarzeniach, mających miejsce w Elizjum. Nie doczekali się oni jednak
potępienia Dedala - ani wiecznego przekleństwa, ani tułaczki. Nie doczekali się
najmniejszej kary na zrozpaczonym Ojcu. Kronos zniknął, pozostawiając po sobie
burzę, która nigdy wcześniej nie miała miejsca na Polach Elizejskich. Burzę,
która już nigdy nie została przerwana, rozciągając się przez świętą wieczność.
Tymczasem
w Tartarze swe męki przeżywał młodociany topielec, uwięziony na zawsze pod
wodą. Raz po raz udawało mu się zerwać, podążając w górę, ku powierzchni. Nic
jednak bardziej mylnego! Ledwie dał popis odwagi i siły, kiedy próbując
zaczerpnąć powietrza - dusił się, na nowo lądując na dnie swego przekleństwa.
Nieopodal, na przybrzeżny szczyt pchał kamienny głaz Syzyf. Mało kto wie, że
jemu jako jedynemu dotychczas udało się zbiec podstępem z Tartaru – by wrócić
tam ponownie, na wieczne potępienie. Nie było w tym jednak przypadku, a
następstwa wydarzeń tego spotkania, zaowocują zupełnie nowym rozdziałem w
mitologii greckiej.
O ile pośmiertna wieczność, wciąż
brzmiała brakiem upływu czasu, o tyle na tętniącej życiem Ziemi czas biegł swym
własnym torem. Mijały pokoje i wojny. Mijały kolejne istnienia, zapatrzone w
myśl o rajskim Edenie. Nikt już teraz nie spodziewał się spotkać Charona na
swej drodze. Nikt już nie dzierżył obola w swych dłoniach, a Cerber już dawno
padł z głodu. Istny chaos w drodze ku wieczności! Bowiem, kto spodziewał się stania w
olbrzymiej kolejce do brzegu Styksu? Kto spodziewał się, że ,,dawne” wierzenia
Greków to te jedyne i właściwe? Nikt nie był na to gotowy. Jedni śmiałkowie,
próbowali przepłynąć Styks wpław samemu. Inni – budowali drogę z ciał
odnalezionych pod topolą. Cóż jednak z tego, skoro nie przynosiło to
rezultatów? Jedyną nadzieją na przepłynięcie Styksu, nie mając potrzebnej
monety, była jedynie lepsza oferta, karta przetargowa. A cóż mogły oferować
pośmiertne dusze, jak nie siebie same? Niektóre znudzone staniem w kolejce,
oczekiwaniem na coś bliżej nieokreślonego, wolały oddać się w ręce Charona. Ich
los jest nieokreślony, jednakże ufając późniejszym pieśniom można dojść do
wniosku, że zwyczajnie znikały. Ani po ciele, ani po duszy nie zostawał
najmniejszy ślad. A czyż nie ma gorszej kary od zapomnienia? Jedyną formą
rozrywki, która towarzyszyła umarłym była gra w kości. Bynajmniej nie chodzi mi
o ziemską gierkę, polegającą na rzucaniu kostką do gry. Gra w kości była czymś
całkowicie odrębnym. Fale Styksu regularnie wypychały na brzeg ludzkie
szczątki, kości – było to główne źródło rozrywki. Dusze zbierały się nad
brzegiem, obserwując falę. Cała gra polegała na typowaniu ile i jakich kości
pojawi się na brzegu z kolejną falą. Powstaje wam pewnie w głowie pytanie: o
cóż oni grali? Odpowiedź jest banalnie prosta – o nic. Służyło to jedynie
zabijaniu wiecznej chwili, o ile ktokolwiek po śmierci miał jeszcze ochotę na
cokolwiek. Przekrzykiwali się filozofie różnych epok…
- Dwa odbicia idei czaszki oraz jedno odbicie idei kości ogonowej! –
wykrzykiwał Platon.
- Cóż to za bzdury i brednie, Platonie! Dajmanion wyraźnie wskazuje na
cztery kości strzałkowe i parę dłoni! – z pewnością i łatwością, właściwą
mistrzowi mówiącemu do ucznia, odnosił się Sokrates.
- Starożytni to jednak na niczym się nie znają! Tu potrzebna jest
redukcja, indukcja, epoche, spojrzenie na noumen, a nie fenomen! –
pokpiwali sobie XX-wieczni fenomenolodzy.
- To wszystko na nic. To wszystko bez sensu. – podsumowywał każdą
dysputę, towarzyszącą grze w kości, Artur Schopenhauer.
Nieopodal
nich, zwykł przesiadywać Julek Słowacki. On jako jedyny w całym tym tłumie nie
nudził się wcale, a wcale. Jak bowiem można się nudzić, obserwując całość tych
zjawisk? Widywał plejadę królów, naukowców, pisarzy, morderców, kupców,
szewców, cesarzy, filozofów, nauczycieli, debili i ćwierćinteligentów! Wszyscy
sprowadzeni do jednej, równej formy. W tym samym miejscu, kolejce – bez żadnego
wyjścia. Juluś siadywał pod drzewem (gdzie zawsze nikogo innego nie było) i z
pośmiertnej niemocy pisarskiej (typowej na wybrzeżach Styksu) powielał w
pamięci dawno spisane już zdania. Śmiał się z własnego niedowiarstwa, że
wszystko ma się jednak inaczej. Echem odbijało się w jego głowie jedno zdanie: Trzeba mi nowych skrzydeł, nowych dróg
potrzeba.[3]
Dedal
ocknął się, z niedowierzaniem otwierając oczy. Sam nie spodziewał się, że takie
wystąpienie ujdzie mu na sucho. A na to wyglądało. Nie był jednak szczęśliwy,
ani spokojny. Jak bowiem miał teraz odnaleźć swe dziecko?
- Podejdź Dedalu, strudzony konstruktorze. Podejdź Dedalu, a poznasz
prawdę. – nawoływał głos znikąd. Dedal rozglądał się, lecz nikogo nie
dostrzegł. Po chwili rozciągniętej w bezczasie głos ucichł, zamieniając się
jedynie w smutne wspomnienie. Miał świadomość, że po tej stronie Styksu są trzy
krainy: Elizjum, Ereb i Tartar, a Ikar musiał znajdować się w jednej z nich! Po
swoim ostatnim wystąpieniu domyślał się, że Pola Elizejskie może wykluczyć.
Teraz głównym problemem, jaki stał przed nim, było odkrycie sposobu dotarcia do
którejś z pozostałych krain. Wędrował zatem przed siebie za rozbrzmiewającym
dźwiękiem lir, poszukując rady wśród spokojnych dusz, zamieszkałych w Elizjum.
Nie mógł jednak liczyć na ich pomoc. To przez niego rozpętała się wieczna
burza, mącąca spokój tej krainy. Po trzynastej nieudanej próbie konwersacji,
Dedal znów usłyszał ten sam, kojący głos:
- Podejdź Dedalu, strudzony konstruktorze. Podejdź Dedalu, a poznasz
prawdę.
- Kto woła me imię? Kto litością obdarzyć mnie pragnie? Pomóż mi,
błagam! A postawię budowle ku Twej chwale, jakiej ludzie, ani bogowie jeszcze
nie widzieli! Kreteński labirynt oraz pomniki to dzieła mych rąk! A to jedynie
zalążek tego, co mogę oferować! Pragnę jedynie odnaleźć swe dziecko!
- Jam jest Ogniskiem Domowym, opiekunką rodzin i dzieci! Jam jest Hestia,
której nie trzeba wznosić niestałych budynków, co czas je rozleci. Dbam jedynie
o to, co wieczne. A wieczna jest tylko miłość, łącząca rodziców z dzieckiem,
reszta to tylko powietrze. To właśnie dlatego pokonałeś próbę Lete i dlatego
pragnę Ci pomóc. Albowiem Twoje chęci szczere i prawe – nic im dopomóc. Muszę
Cię jednak ostrzec, że po odnalezieniu syna nie czeka Cię spokój, ani
wytchnienie. Chwalebny Lew – Wężem się okaże, czyś gotów poddać się tej karze?
- Hestio! Nie boję się cierpień, nie straszne mi katusze! Wskaż drogę
do dziecka – uratuj mą duszę!
- Twój syn, Dedalu, wieczną karę znosi w czeluściach Tartaru! Uwięziony
w wodzie, nad którą powietrza nie ma, wciąż tonie, upada – nie zazna już nieba.
Jedyny ratunek, który możesz mu przynieść, to na szczyt Syzyfowej Góry go
wynieść. Tam zdobędzie tlen dla swej duszy, lecz Ty Dedalu nie unikniesz katuszy!
- Jam świadom tej kary, świadom jest brzemienia, które skaże mą duszę
na wieczne cierpienia!
- Dobrze, niechaj się stanie! Nad brzegiem wody Twa noga postanie.
Teraz odpocznij, w lirę się wsłuchuj. Gdy ta ucichnie, dźwięków Tartaru
nasłuchuj.
Charona
spotykały coraz to ciekawsze propozycje. Dawni królowie, nie do końca świadomi
swej małości, oferowali swe państwa i księstwa, które w większości już nie
istniały. Muzycy pragnęli oddać swój talent, który pozostawał już jedynie
wspomnieniem. Znalazło się kilku fałszerzy z Polski, którzy z materiałów
znalezionych na brzegu stworzyli niemalże idealne kopie oboli. Na nic się to
jednak nie zdawało. Szczególnie po dawnej wpadce, kiedy Orfeusz omamił go swoją
muzyką. Odnosiło się już wrażenie, jakoby nikt nie był w stanie przekonać
Przewoźnika do podróży na drugą stronę. Tymczasem znalazł się jeden śmiałek,
który już z daleka począł nawoływać Charona w dziwnym języku. Zwykle ten
pozostawał niewzruszony na tego typu występki, jednakże tym razem podniósł swą
głowę i spojrzał z niedowierzaniem. Dreptał ku niemu niski człowieczek,
dzierżący w ręce całą garść oboli. Jego głowę zdobił bardzo szeroki kapelusz,
nachodzący na twarz. Poruszał się w butach z których wystawały drobne
skrzydełka, zbyt małe i słabe, by mogły wznieść go ku górze. Mimo drobnej
postury, biła od niego swego rodzaju aura potęgi, boskości. Z tłumu usłyszeć
się dało kasztelana Borejkę[4],
który nawet pośmiertnie sprawiał wrażenie pijanego, krzyczącego:
- Toż to jakiś skrzat lub krasnal!
Rozniósł się wnet jakiś hałas i
po kasztelanie Borejce nie zostało ani śladu. Tajemnicza postać zaczęła budzić
wśród zebranych przerażenie i wzmagać coraz to większą ciekawość. Wszelakie
wątpliwości rozwiał Charon:
- Witaj Hermesie, bogu kupców i złodziei! Czego szukasz nad tym brzegiem
– chyba nie nadziei?
- Nadzieję dzierżę w swej dłoni, a jest nią garść srebrnych oboli!
Znudzony jestem wieczną wędrówką, wpadłem przepłynąć się łódką! Chyba nie masz
mi za złe Charonie, jeśli zabiorę kogoś na drugą stronę? Wybór ogromny jest, ciekawy!
Kogo zabiorę w poczet wyprawy? Może myślicieli, najtęższe umysły doczesnego
świata? Cóż mi jednak po nich, skoro po tej stronie figle umysł im płata? A
może księży, popów, biskupów i papieży, co całość życia stracili na odmawianiu
pacierzy? Wybór wszak ogromny, problemów mi garść sprawi! Kto z was podoła, kto
mnie zaciekawi?
Od tej pory poza kolejką do
Charona i skupiskiem dusz niezainteresowanych powstała, niewiadomo kiedy, druga
kolejka – do Hermesa. Rozciągała się w nieskończoność. Jednakże zmieniło się to
po rozmowie Hermesa z pierwszym śmiałkiem. Za życia był on samotnym murarzem
kolekcjonującym znaczki. Zaproponował bogowi, że w trakcie podróży opowie mu o
swojej kolekcji. Następstwem tego był znajomy już hałas. Murarz zniknął, stając
się jedynie ulotnym wspomnieniem. Zdenerwowane bóstwo, dając się ponieść
emocjom, wykrzyczało:
- Toż to żarty są i kpiny! Cierpieć będziecie swe winy! Chciałem dać
wam szansę i nadzieje na swych losów wybawienie! Wy pomocą mą gardzicie?
Ofertami swymi kpicie? Dobrze, niech się stanie! Jeszcze wzywać będziecie:
Panie mój! O Panie! Takie człowieczeństwo hojne? Ja wam tu urządzę wojnę!
Po czym cisnął obolami w górę i
zniknął. Część z nich wpadła do Styksu, a cała reszta porozlatywała się na
różne strony. Chaos, zamęt, pośmiertna walka w drodze ku zaznaniu spokoju!
Tłumy rzucały się na obole, wydzierając je sobie z dłoni. Niektórzy połykali je
od razu po złapaniu, zapominając, że układ wydalniczy nie działa po śmierci.
Istne apogeum rozpaczy! Jeden zbłąkany obol poleciał niezauważony w stronę
wymarłych drzew. Takiego zamieszania nad brzegami Styksu jeszcze nie było!
Żaden z umarłych nie miał nic do stracenia. Bo cóż poza wiecznym istnieniem bez
większego sensu mogli stracić? Jedyna szansa w obolach, które były na wyciągnięcie
ręki! Jaki jest finał tych wydarzeń? Z tych olbrzymich batalii, zatargów i
sporów nie wyniknęło nic dobrego! Finalnie wszystkie obole zostały pożarte lub
wylądowały w Styksie – stając się bezużyteczne. Wszystkie z wyjątkiem jednego,
zbłąkanego wśród drzew, o którym nikt nie wiedział. Po tych wydarzeniach o
ponad 1894% wzrosła liczba pośmiertnych samobójstw w otchłaniach rzeki, co
wzmogło wśród umarłych zainteresowanie grą w kości i spowodowało powstanie
nowego rekordu! Jedna z fal wyrzuciła na brzeg aż 69 kości różnego typu!
Julek
Słowacki popadł już w pewną monotonię i schematyzm. O ile wciąż potrafił
czerpać radość z obserwacji, o tyle ostatnie wydarzenia bardzo go smuciły. Z
resztą po zamieszaniu wokół oboli, melancholijny nastrój udzielił się wszystkim.
Poeta spacerował wzdłuż brzegu, przypominając sobie strofy swych dawnych dzieł.
Zdarzało się czasem tak, że jedna strofa wyjątkowo wpasowywała się w jego
samopoczucie. Wówczas przez cały spacer, ten jeden wybrany fragment, mącił mu
świadomość. Tak było i tym razem.
Żyłem z wami, cierpiałem i płakałem z wami,
Nigdy mi, kto szlachetny, nie był obojętny,
Dziś was rzucam i dalej idę w cień - z duchami -
A jak gdyby tu szczęście było - idę smętny.[5]
Kto by pomyślał, że będzie miał
okazję wypowiadać te słowa po swojej śmierci… Juliusz doszedł do stałego punktu
swej pośmiertnej rutyny i usiadł pod drzewem, obserwując grę w kości. Tym razem
jego uwagę przykuł wysoki, chudy mężczyzna nawołujący do scientyzmu. Co
ciekawe, zgromadził wokół siebie całkiem dorodne zbiorowisko. Tłumaczył on, że
kraina śmierci to jedynie wielka halucynacja lub iluzja. Dodatkowo wypowiadał
się również na temat egzystencji czy też epistemologii: życie to forma istnienia białka, a świat realny jest poznawalny[6]. Wydaje się być
nierozważnym prawienie takowych poglądów w towarzystwie nieskończonej liczby
umarłych, Charona i po spotkaniu samego boga Hermesa. Mimo tego, skupiał on
wokół siebie coraz to większe zainteresowanie i poparcie. Jak widać ludzka
upartość i głupota nie mają swych granic nawet po śmierci. Nagle uwagę Julka
skupiło coś, co spadło z drzewa parę kroków od niego. Było to pierwszy raz,
kiedy siedząc pod drzewem – coś z niego spadło. Było to coś bardzo małego i
błyszczącego… srebrna moneta! Poeta rozejrzał się dokoła, czy aby nikt jej nie
zauważył. Niedowierzanie walczyło z radością! Stał przed nim jeszcze jeden
wielki problem. Jak wejść do łodzi Charona niezauważonym? Metoda, która wpadła
mu do głowy była chyba najprostszą z możliwych.
- Wysłuchajcie mnie, Towarzysze Niedoli! Przetrzymywani tu, wbrew
własnej woli. Widziałem kilka monet tam
daleko! Nie chcecie odkryć tej tajemnicy wieko? Po tym jak Hermes zniknął – one
się ostały! Kto pragnie wolności, kto jest taki śmiały? Ostatnia nadzieja na
uratowanie czeka – tam daleko w pustkowiach, gdzie nie dociera rzeka! –
wykrzyczał Słowacki z błyskiem geniusza-szaleńca w oczach. Dwa razy powtarzać
nie trzeba było! Ruszyły tłumy bez namysłu we wskazanym kierunku. W tym całym
zamieszaniu do łodzi wpada Julek, dzierżąc w dłoni obola. Nic nie mówi tylko
ukazuje Przewoźnikowi monetę. Charon rozumie o co chodzi i odbija wiosłem od
brzegu. Wypływają niemal niezauważenie… Smutnym wzrokiem, schowanym za
okularami, żegna poetę Ginsberg Allen, podszeptując pod nosem:
przerażony własną nieśmiertelnością, przerażony tą nieskończonością, o
którą gram w kości i którą puszczam w niepamięć,
odejdź Poeto zamilknij zjedz swoje słowo a cudze usta wypróbuj w swoim
uchu.[7]
Przez pierwszą połowę podróży
Juluś nie zaznał spokoju. Wciąż rozglądał się na boki, jak gdyby zaraz coś
miało się nie udać. To wszystko działo się zbyt szybko! Naprawdę poszło aż tak
łatwo? Im płynęło się dalej, tym bardziej Styks był mętny. Wpatrując się w
niego można było zobaczyć plejadę kości, przykrywających powierzchnię. Bił od
tafli pewien smutek, złość, negatywna energia. To pewnie dlatego zwykło się ją
nazywać wodą nienawiści. Podróż w
swej wiecznej chwili była naprawdę długa i nużąca. Szczególnie, że dokoła nie
było już innych umarłych, grających w kości lub prawiących na różne tematy.
Wszechobecna pustka, potęgowała wrażenie, jak gdyby ta podróż nigdy nie miała
się skończyć. Z całą sytuacją współgrał fragment hymnu Słowackiego, brzmiący echem w zakamarkach jego umysłu: Dzisiaj, na wielkim morzu obłąkany, Sto mil
od brzegu i sto mil przed brzegiem[8]… Raz na jakiś czas
łódź przebijała się przez dziwną mgłę od której bił przeraźliwy chłód. Aż nagle
w jednym skupisku mgieł dało się odczuć charakterystyczne szarpnięcie, któremu
towarzyszył hałas dobijania do brzegu.
- To już koniec tej podróży! Słychać elizejskie dźwięki burzy! – tymi
słowami Charon pożegnał Słowackiego, by zniknąć w obłokach mgły.
Gdy
lira ucichła, Dedal otworzył oczy. Znajdował się u wybrzeży lądu, gdzie rzekomo
powinien znajdować się jego syn. Woda w niektórych miejscach skuta była lodem,
pomimo tego, że na powierzchni było gorąco. Nie było widać żadnych oznak życia,
ani wzburzeń tafli wody. Gdzieś tam znajdował się jego syn, gdzieś tam ponosił
wieczne cierpienia. Konstruktor obszedł jezioro trzy razy, wypatrując jakiegoś
znaku od syna. Na nic się to jednak nie zdało. Postanowił wejść na pobliski
szczyt i z góry wpatrywać się w wodę. Kiedy począł się nań wspinać, zauważył
strudzonego mężczyznę pchającego głaz na górę. Był to Syzyf, cierpiący karę za
zdradę. O ile raz udało mu się uciec, o tyle ponownie wtrącony do Tartaru,
wciąż wnosi kamień na szczyt. Wahał się chwilę, po czym podjął rozmowę:
- Witaj, nazywam się Dedal i po swego syna przybyłem. Nie mogłem go
znaleźć, lecz Ciebie wypatrzyłem. Dasz mi wskazówkę, może go widziałeś, gdy
głaz na łysy szczyt dźwigałeś?
- Znam Twą historię, Twoje losy całe. Przybyłeś tutaj po to, co
ocalałe. Czasem widzę syna twego, wciąż silnego i swego pewnego! Jednak za
każdym razem na dno znów upada. Smutna to historia: oj biada, oj biada. Czy
jest jeszcze nadzieja? Jest, lecz słaba jak memeja. Zastąpić mnie musisz w
mojej pracy wiecznej. Wówczas ja ocalę Ikara – czyż tego nie chcesz?
- Czy to jedyna szansa, jedyna nadzieja? Jedyna możliwość, jego
wybawienia?
- Ależ tak Dedalu, wielki konstruktorze! Spotkałeś mnie na swej drodze,
o właściwej porze. Decyzję podejmij, nie wahaj się wcale. W zamian za ratunek,
dziecię Twe ocalę.
- Niechaj i tak będzie, niechaj się stanie! Złapię za głaz, na Twoje
wezwanie! – wykrzyczał Dedal, poniesiony emocjami i myślą o wyzwoleniu
syna. Tego co stało się potem, biedny ojciec w życiu by się nie spodziewał. Po
dokonaniu zamiany, Syzyf usiadł na chwilę z boku i począł nawoływać ku górze
Kronosa:
- Wielki Kronosie! O łaskawy Panie! Uwięziłem Dedala, usłysz me wołanie!
Pogardą się ku Tobie odnosił, teraz przez wieczność głaz na szczyt będzie
wnosił!
Ledwo wypowiedział ostatni wyraz,
a pojawiła się przed nim sylwetka tytana, którą przybrał najmłodszy syn
Uranosa. Kronos z podniesioną głową zaśmiał się w eter, a jego śmiech rozniósł
się po całym Hadesie. Wstrzymując się od śmiechu, wolał do Dedala:
- Tyś próżny i pyszny, bez szacunku do boga! Spotka Cię teraz męczarni
trwoga! Pchać będziesz głaz, cierpiał winy swoje! Razem z synem – cierpieć
będziecie oboje!
Dedal nie powiedział ani słowa,
smutek go ogarnął i przepłynął przez szczątki jego duszy. Przypomniał sobie
ostrzeżenie Hestii, które zignorował. Nie miał jednak siły na większe
rozmyślania. Pchał przed sobą wielki głaz na sam szczyt góry, by ponawiać to
przez jedną, wielką wieczność. Sytuacja ta trwała i trwała, jak gdyby w
nieskończoność, zapętlając się jak dźwięk z popsutej katarynki. Aż w końcu
pewnego razu, gdy Dedal zbliżał się do okolic szczytu – usłyszał dźwięk
zmąconej wody. Spojrzał w jej stronę i ujrzał twarz swego syna, próbującego
złapać dech w piersiach. Bezskutecznie. W momencie, kiedy Ikar ponownie spadał
na dno, kamień stoczył się wraz z Dedalem.
Wydawać
się by mogło, że to smutny koniec. Jednak w tej jednej chwili ujrzenia syna,
Dedalem zawładnęła radość. Przeżywał z synem wieczne cierpienia, ale w pobliżu
siebie. I raz na kilkadziesiąt prób wciągnięcia skały na samą górę – miał
okazję zobaczyć swojego jedynego syna. Wówczas żadne kary i cierpienia nie
miały znaczenia. Najważniejsze było tylko to, że go zobaczył. A echo tych
wydarzeń roznosiło się w dal przez pośmiertną wieczność, ogarniającą Hades.
W
tym samym czasie, na powierzchni Ziemi, John Doe spalał kolejnego papierosa
obserwując dym, ulatniający się z komina pobliskiej fabryki. W tej chwili nie
istnieli dla niego żadni bogowie, polityka, ani nawet przyszłość. W tej jednej
chwili smutku i melancholii mógł uciec od tragicznych wydarzeń, które rozegrały
się w jego życiu w zeszłym tygodniu. To chyba ostatni upadek Ikara, jaki
pamiętam. Z jego kieszeni wystawał notes, po który sięgnął powolnym ruchem i
począł w nim kreślić kolejne słowa…
NAUKRATE
za słodka herbata
za dużo pytań
obiad, kolacja i niezjedzone śniadanie
naczynia pozmywały się same
zgubione rzeczy znajdowane na wierzchu
troska nad troskę
czytanie do zmierzchu
może zjesz jeszcze troszkę?
MAMO
to dopiero początek świadomości,
jak w zakurzonej duszy,
będzie mi Ciebie brakować
JOHN PIEKŁO
[1]
Dusza zmarłego po przepłynięciu rzeki Styks w łodzi starca Charona, stawała
przed trybunałem trzech sędziów. Tam dusza była sądzona, następnie szła w jedno
z trzech miejsc spoczynku wiecznego; m.in. na Elizje. Sprawiedliwi kierowali
się na prawo do rzeki zapomnienia – Lete. Napiwszy się z niej wody, zapominali
o ziemskim życiu. Dalej czekały już na nie Pola Elizejskie – kraj wiecznego
spokoju i pośmiertnej szczęśliwości.
[2]
Z małżeństwa z siostrą Reą urodziły się dzieci: Hestia, Demeter, Hera, Hades,
Posejdon i Zeus, które Kronos połykał zaraz po urodzeniu, bojąc się spełnienia
wyroczni o pozbawieniu go władzy przez syna.
[3]
J. Słowacki, Kordian, Quai Voltache, 1834, str. 27
[4]
Borejko słynął z kilku-kilkunastodniowych pijatyk. Szczególnie upodobał sobie
picie z przedstawicielami duchowieństwa – zakonnikami, którzy słynęli z mocnej
głowy. Nie znalazł się jednak taki, który byłby w stanie utrzymać się na nogach
po spotkaniu z kasztelanem.
[5] J.
Słowacki, Testament mój
[6]
Skaldowie - Nie ma szatana (twórcą tekstu piosenki jest Agnieszka Osiecka)
[7] A.
Ginsberg – Koniec (wolne tłumaczenie)
[8] J.
Słowacki - Hymn (Smutno mi, Boże...)
------------------
Nie wiem, czy jeszcze ktokolwiek zerknie na tego bloga. To zakurzone ,,opowiadanei fantasy" na konkurs.